czwartek, 7 lipca 2011

Uczta by Pazuzu

Syn lorda Scenic właśnie wkroczył w wiek męski, z tego powodu urządzono wielką ucztę. Z resztą świętowano nie tylko w pałacu; cała stolica prowincji była rzęsiście oświetlona i udekorowana. W metalowych koszach płonęła słoma zmieszana z smołą, domy obwieszono girlandami z listowia i barwnymi wstęgami. Ludzie tańczyli na ulicach, otwarto beczki piwa i miodu na koszt władcy, nad wielkimi ogniskami pieczono świniaki a na wszystkich rogach stali muzykanci i kuglarze. Mieszczanie oraz wojownicy wznosili radosne okrzyki, pili i tańczyli. Tu, niemal w środku państwa, z dala od granicznych terenów, z dala od ziem napadanych przez golinoidy i drowy nic nie przeszkadzało w radowaniu się, żaden cień nie mącił czół rozochoconych mieszkańców. To samo tyczyło się też szlachty.
Główna sala pałacu zdawała się być skąpana w świetle; we wszystkich kandelabrach, uchwytach i żyrandolach płonęły świece. Podłogę pokrywała warstwa świeżych, wonnych ziół oraz kobierce sprowadzone z dalekich ziem, część z nich została wykonana przez elfy z Srebrzystych Wysp, inne nosiły cechy krasnoludzkiej roboty. W stojących tu i ówdzie trójnogach płonęły egzotyczne wonności; Lady Scenic pochodziła z Zachodnich ziem, do tego jej ojciec należał do elfów, więc choć od trzech lat nie żyła, w pałacu pełno było przedmiotów z jej rodzinnych stron.
Goście, zgodnie z tradycją sami mężczyźni, przybyli nie tylko z okolicznych ziem, ale nawet sąsiednich państw. Siedzieli na niskich ławach, zydlach i trójnogach wyłożonych miękkimi, kosztownymi poduszkami i tkaninami. Część zaproszonych spoczywała na licznych leżankach w zachodnim stylu. Stanowiło to dziwny kontrast z dziczyzną obracaną na wielkim rożnie pod jedną ze ścian oraz masywną, choć bogatą zastawą na stołach. Pomiędzy ucztującymi krążyli służący i niewolnicy roznoszący wino, owoce, cukry i wszelkie smakołyki. Dla rozrywki sprowadzono z całej prowincji najprzedniejszych muzykantów, kuglarzy, akrobatów, tancerzy, sławne kurtyzany oraz niewolników płci obojga i ras wszelakich. Wielobarwny, piękny tłum, języki okolicznych ziem, wesoła muzyka i popisy artystów sprawiały, że uczta przewyższała swą wspaniałością wszystko co do tej pory widział pałac, a nawet bale wydawane w stolicy państwa.
Zbliżała się północ, przez uchylone wszystkie drzwi wpadała ożywcza bryza, lekko przyduszająca płomienie i przynosząca ożywczy zapach gęsto rosnących w ogrodach jaśminów i róż. Diuk Dodge leżał na stercie gobelinów w pobliżu wyjścia na tarase. Był to mężczyzna w sile wieku, niewysoki, lekko przy tuszy, z pięknymi, rudymi włosami i przyjemną twarzą. Nosił się dumnie, bogato; najlepsze jedwabie i adamaszki posłużyły na jego szaty, a w uszach miał turkusowe kolczyki cudnej roboty. Czarnowłosy elf, z ażurowym tatuażem niewolnika na czole i brzydką blizną na policzku, nalał mu wina do kielicha.
- Pij, Panie, - zachęcił melodyjnym głosem.
- Z twych dłoni trucizny bym wypił, – stwierdził podchmielony, wychylając kielich.
Długouchy zaśmiał się wdzięcznie, tanecznym krokiem kierując się ku następnemu ucztującemu. Dzban z trunkiem trzymał na ramieniu zwyczajem mieszkańców Srebrzystych Wysp. Diuk obserwował go znad naczynia, jak pochyla się nad innym mężczyzną, nalewając mu trunku do naczynia, jak flirtuje z nim, co jakiś czas jednak zerkając przez ramię. W purpurowych, pięknych oczach zobaczył iskierki przyzwolenia.
Gestem przywołał go do siebie, wskazując na pustą czarę. Elf zbliżył się denerwująco wolno. Po drodze odłożył pusty już dzban i wziął następny, z kryształu górskiego. Przykląkł przy mężczyźnie, niemal z czcią napełniając kielich złocistym trunkiem.
- Spróbuj. Lepszego wina nie znajdziesz, Panie. – Zachęcił.
- A zostaniesz przy mnie?
- Jeśli wola twa – skłonił lekko głowę.
Dodge dłonią nakazał mu usiąść na ziemi, koło siebie. Jednocześnie spróbował napitku, był słodki, gęsty niczym miód, chłodzący jak lodowata woda, po chwili zaś rozgrzewający niczym żywy ogień. Chciał wychylić jednym haustem, ale wąska dłoń przeszkodziła mu. Elf uśmiechał się nieznacznie. Właściwie, pomyślał nagle Diuk, nie był jakoś oszałamiająco piękny, zwłaszcza ta blizna psuła efekt, jednak skórę miał bladą, kończyny smukłe, talię wąską, a oczy okolone firanką uczernionych rzęs. W kruczoczarne włosy wpleciono mu srebrzyste siatki, podobne zdobiły mu szyję i nadgarstki.
- Powoli, Panie, – poradził. – Rozkoszuj się nim, inaczej zbyt szybko uderzy ci do głowy. – Ostrzegł, nachylając się. Pachniał piżmem i kadzidłem.
- Ty mi uderzyłeś… - wyszeptał, muskając wargami blade palce.
Długouchy zaśmiał się perliście, ale nie zabrał ręki. Zachęcony całował smukłą kończynę, przesunął wargami po przedramieniu, drobnym i delikatnym niczym u kobiety. Zanurzył na moment twarz w błękicie prostej tuniki niewolnika. Zapach był odurzający, gęsty, naprawdę mącił myśli bardziej niż wino. Wyczuł policzkiem gładką skórę, lekko stwardniały sutek. Niewiele myśląc zaczął go ssać poprzez cienką tkaninę. Ciche jęki, ledwie słyszalne poprzez gwar zabawy, brzmiały niczym najsłodsza muzyka. Chciał więcej! Zwalił się z leżanki wprost na drobne ciało, oboje osunęli się na ziemię.
Zaskoczyło go, jak kruchą istotą jest elf, jak delikatną. Nawet przerwał na moment, obawiając się, że zrobi mu krzywdę. Jednak niemal w tej samej chwili długouchy chwycił jego twarz w dłonie, przybliżył do swojej i pocałował namiętnie. Zimny, dłuższy niż u człowieka język drażnił jego podniebienie, wyczyniał rzeczy trudne do pojęcia. Wąskie palce puściły twarz, wsuwając się pod tunikę arystokraty i łaskocząc go po plecach. W końcu Diuk oderwał się od niego, niemal siłą zmuszając się do zaczerpnięcia oddechu.
Niewolnik nadal leżał pod nim, uśmiechał się prowokująco, wdzięcznym gestem odsunął długie włosy z twarzy. Nie myśląc pocałował uszminkowane wargi, krótko, może trochę zbyt brutalnie. Ssał gładką skórę szyi, aż do utworzenia malinki. Elf zajęczał głośniej, prężąc się w przyjemności. Mimowolnie, a może specjalnie ocierał się o krocze szlachcica, jeszcze bardziej go pobudzając, doprowadzając do granicy szaleństwa. Nic nie mówił, ale dawał sygnały. W końcu Dodge nie wytrzymał; szarpnięciem rozdarł błękitną, cienką szatę, stanowiącą jedyne odzienie niewolnika.
Człowiek niemal zachłysnął się tym, co zobaczył. Nigdy jeszcze nie widział nagiego elfa, więc nie był przygotowany na jego niezwykłą harmonię, piękne proporcje, delikatny zarys mięśni i kości, a także niezwykłą miękkość skóry. Każdy skrawek, członek był niemal idealny, prawie doskonały choć mniejszy od ludzkich. Jego własne dłonie wydały się grube i wulgarne, niemal niegodne by dotykać leżące pod nim ciało. A jednak lekko je pieścił, macał, poznawał zafascynowany i coraz bardziej podniecony jednocześnie.
- Jak ci się podobam, Panie? – wyszeptał zachęcająco niewolnik.
Palcami pieścił wargi mężczyzny, lekko drażnił czułe miejsca za uszami. Diuk pomyślał, że to nie stosowne, ale nie dał rady się przeciwstawić. Nie odchylił głowy, nie zszedł z niego. Ciężka woń kadzidła utrudniała myślenie, pętała członki niewidzialnymi nićmi, otumaniała niczym blada skóra pod jego palcami.
- Jak najlepsze wino… – westchnął.
Elf zaśmiał się wdzięcznie. Lekko się podniósł na łokciach, nadstawiając do pocałunku. Gdzieś w umyśle Dodge’a pojawiła się obawa, że nie wypada, że ktoś może na nich patrzeć, że okryje się hańbą na wieki, jeżeli teraz podda się namiętności.
- Smakuj mnie… - poprosił, lewą dłonią zasłaniając bliznę. – Udowodnij, żem mimo to coś wart.
Nie odpowiedział, tylko zmusił by zabrał rękę, odsłonił policzek. Nachylił się i pocałował go w ranę. Potem, pod wpływem impulsu ugryzł go tak mocno, że niewolnik jęknął, a on poczuł słodki smak krwi.
- Więcej, niż tysiąc chorągwi – zapewnił, oblizując wargi.
Wszelkie opory, wszelkie głosy rozsądku zagłuszyło pożądanie. Nie dał rady się opanować i nawet nie chciał. Szybko rozsznurował odzienie. Nie bacząc na zebrany w sali tłum, na gości, muzykantów, akrobatów i tabuny służby, wszedł w długouchego. Ten chyba nawet załkał z bólu, ale Diuk już tego nie słyszał. Tylko przytrzymał go na tyle, by nawet nie próbował się szarpać. Penetrował szybko, mocno, rozkoszując się ciasnym wnętrzem elfa i jego nieznacznym oporem.
- Panie… - jęk przebił się przez szum krwi w uszach. – Panie…
Zdusił błagania pocałunkiem.
Kiedy otworzył oczy leżał z głową na kolanach niewolnika. Czarnowłosy powolnym ruchem gładził go po czole. W koło rozlegał się gwar dziesiątków osób, muzyka z piszczałek, bębnów, fidel i lutni, silny zapach kadzidła, piżma i kwiatów.
- Odzyskałeś świadomość, Panie. – Powiedział uśmiechając się z ulgą. – Zsunąłeś się na ziemię w głowę uderzając.
- Więc sen… - wyjęczał, żywo wspominając szczegóły majaka.
- Musiał być miły – zauważył elf, chichocząc.
Mężczyzna z niejakim zaciekawieniem, i lekkim zażenowaniem stwierdził, że ubranie długouchego jest częściowo rozdarte, a on sam ma wyraźną erekcję. Jakaś część zamroczonego winem umysłu zauważyła, że nie wszystko musiało mu się przyśnić. Niewolnik sięgnął na stół, zdjął z niego pusty kielich i napełnił go winem.
- Pij, Panie – poprosił z wdzięcznym uśmiechem. W purpurowych oczach nie było nagany, co najwyżej rozbawienie. – Pij, Panie.
Więc wypił duszkiem, czując jak gęsty lód zmraża mu żyły. Chciał odstawić naczynie, ale elf ponownie je napełnił.
- Pij, panie.
- Nie tego chcę, – burknął, upijając łyk. Niewolnik zaśmiał się perliście.
- Tamto też dostaniesz – zapowiedział, posyłając mu powłóczyste spojrzenie, tak bezczelne w swej bezpośredniości, że Diuk poczuł jak krew uderza mu na twarz, a podniecenie wzbiera się nową siłą. W mgnieniu oka opróżnił kielich, pozwolił by upadł na ziemie, a sam niemal rzucił się na czarnowłosego. Zaczął go całować.
- Nie tu, Panie. – wyszeptał elf, gdy wreszcie musieli przerwać, dla zaczerpnięcia oddechu.
- Ja chcę teraz…
- Ale nie tu, Panie. Chodź do ogrodu…
- Ale…
- Pokażę ci tam rzeczy, jakich nie widziałeś – obiecał. – Jakich nikt nie zaznał.
- W ogrodzie?
- W ogrodzie – potwierdził, schylając głowę i z nieludzką zręcznością wyślizgując się spod jego ciała. Wstał z wdziękiem, a potem pomógł Diukowi podnieść się na nogi.
Mężczyźnie zakręciło się w głowie. Ciężki zapach wonności, gęsta atmosfera sali i wino jakie wypił sprawiły, iż miał z staniem prosto. Potykał się, lekko zataczał na miękkich kobiercach. Niechcący potrącił kryształowy dzban, wylewając resztkę złocistego wina. Trunek wsiąkł w tkaniny.
- Szkoda…
- Dostaniesz napitku lepszego od wina – zaśmiał się kokieteryjnie niewolnik. Dodge skłonił się z przesadą.
- Prowadź mnie więc, przewodniku miłości.
Elf odpowiedział dygnięciem, podał mu swą drobną dłoń i tanecznym krokiem powiódł w stronę ogrodu. Nie tylko oni jedni opuścili salę. Wielu zgromadzonych wymknęło się już cichaczem z upatrzoną kurtyzaną, czy niewolnicą. Inni pili i biesiadowali, bądź oddawali się namiętności na miękkich tkaninach, wśród wszechobecnego dymu kadzideł i muzyki grajków.

*****

Wszyscy świętowali, nawet służba i grabarze. W dolnych ogrodach rozpalono wielkie ogniska, podobne oświetlały szerokie kanały wypływające z miasta. Na brudnej, mętnej wodzie unosiły się dziesiątki płaskodennych, szerokich łodzi używanych do transportu towarów. Na większości z nich zapalono trójnogi i pochodnie. Wkoło lawirowały wąskie czółna strażników i biedoty. Na jednym z nich, przycumowanym do brzegu, siedział mężczyzna od stóp do głów spowity w brudną burkę typową dla grabarzy. Nie był to nietypowy widok, zajmowali się oni też wyławianiem zwłok i śmieci z kanałów i pobliskich rzek. Jakoże profesja ta uważana była za wyklętą, wykonywaną tylko przez nie-ludzi, chromych czy niedawnych włóczęgów, inne łodzie mijały go szerokim łukiem.
Z pobliskich krzaków wyłoniły się kolejne trzy postacie, również noszące opończe grabarzy. Dwóch pomagało iść swemu towarzyszowi, silnie utykającemu. Za nimi, od strony niedalekiego ogniska, nadleciało kilka kamieni, kości i gałęzi. Oraz przekleństwa rozochoconych służących. Czyściciele nie zareagowali, przyzwyczajeni do wszelakich ataków powoli wsiedli do czółna. Siedzący w nim mężczyzna wstał, silnie odbił się od brzegu długim drągiem. W migotliwym blasku ognia wyraźnie widać było brodawki i blizny pokrywające jego dłonie. Przewoźnik kilkoma ruchami skierował łódkę na środek kanału, w główny nurt. Tam, niemal bez pomocy człowieka, wartko ruszyli w stronę wodnej bramy w murach miejskich.
Dosłownie pół hejnału po ich odpłynięciu na pograniczu górnych i dolnych ogrodów wybuchł pożar. Płomienie strzelały ku niebu. Podniosły się dzikie krzyki, pierwsze rozbawienia, późniejsze przerażenia, gdy zgromadzeni zrozumieli, że w środku znajdują się dwie osoby.
Mimo rozpaczliwych prób, wyciągnięto tylko zwęglone zwłoki.

W tym samym czasie czółno, sprawnie sterowane przez skomplikowaną siatkę kanałów i naturalnych rzek, opuściło już tereny miasta, minęło też podmiejskie zabudowania i najbliższe pola. Nim świt zaczął różowić horyzont dotarli do dwunastej, ostatniej grodzi, chroniącej oddalone o dziesięć stajni miasto przez zalaniem. Tu przybyli do brzegu, wciągnęli łódkę na brzeg. Z kamiennej chaty należącej do wodziarza, wyszła wysoka, postawna postać również ubrana w burkę grabarzy. Jak wszyscy brudny kaptur miała owinięty zawojem. Podeszła od wychodzących na brzeg, jednemu z nich uścisnęła prawicę. Nic nie powiedzieli, tylko skierowali się do niewysokiej, kamiennej zagrody. Czekał tam na nich szósty wyławiacz zwłok i sześć mało efektownych, krępych koni o szarej sierści i w prostych rzędach.
Nim słońce wstało ruszyli. Kierowali się w stronę Gór Liana. Okolica była dość bezludna, kiedy skończyły się grodzie i śluzy, gdy nic nie chroniło przed częstymi wylewami i powodziami, za to blisko było do lasów i wpółdzikich skał, kmiecie obawiali się osiedlać. Do tego podróżnicy wybierali opustoszałe boczne drogi, często skracali sobie drogę przez opustoszałe pastwiska i już zżęte pola szarego zboża. Okolica była może i dość malownicza, ale monotonna. Nie sposób było nie zauważyć, że zbliżała się jesień… Dnie i noce ciągle były ciepłe, ale niebo stało się wyblakłe, jakby mdłe. Co jakiś czas zrywał się ostry, porywisty wiatr. Im było bliżej do skalistych szczytów, tym bardziej nieprzyjemnym wydawało się powietrze.
Gdzieś koło południa minęli po drugiej stronie kępę wysokich niezwykłych drzew. Miały one smukłe, wąskie pnie a ich korony zdawały się płonąć wszystkimi odcieniami zieleni i błękitu. Jeden z jeźdźców na moment wstrzymał konia, przyjrzał się dziwnemu zjawisku.
- Linia magii – zauważył mrukliwie.
- Linia magii – potwierdził jeden z jego towarzyszy.
Nic więcej nie powiedzieli, tylko popędzili swoje apatyczne wierzchowce. Konie, mimo nieszczególnego wyglądu i raczej ospałego charakteru, były silne i wytrzymałe. I, co najbardziej zaskakujące, potrafiły być dość szybkie. Nie wymagały specjalnej paszy, dzikie odmiany szarego zboża, okoliczne krzewy i trawa podskubywana w marszu w zupełności im wystarczały. Jeźdźcy nic nie jedli, tylko czasem dzielili się wodą z przytroczonych do siodeł bukłaków. Dzięki temu poruszali się bez postojów i pod wieczór dotarli do pierwszych, strzelistych skał.
Księżyc był już na niebie, gdy w końcu urządzili popas. Zatrzymali się w niewielkiej, ukrytej wśród stromych zboczy kotlince. Rosły tu mięsiste, szerokoliste byliny i krępe, kolczaste krzaki oraz wysokie, ponure sosny. Wierzchowce zostały rozkubalczone, przywiązane za uzdy do gałęzi, napojone w pobliskim strumieniu i wyczyszczone. Teraz, z filozoficznym spokojem, jaki cechował je przez cały dzień, żuły obrok. Podróżnicy również szykowali się do spoczynku. Rozpalili niewielkie ognisko, raczej dla światła i ciepła niż strawy, zaczęli wyciągać z juków suszone mięso i ciemny, twardawy chleb. Jeden z nich odszedł ku wodzie. Po chwili podążył za nim następny, zdjął już swoje przebranie, odwinął zawój z głowy ukazując wysokosklepioną, smukłą głowę ogryta.
Zwinnie przeszedł przez chaszcze, odruchowo omijając wszelkie gałązki podejrzane o trzaskanie i kamienie które mogły się obsunąć spod stóp. Zatrzymał się o kilka kroków od niewielkiego rozlewiska. Elf kończył zdejmować swoją burkę. Starannie złożył ją na jedym z kamieni.
- Zmęczony? – spytał się przez ramię.
- A ty?
- Jak po kampanii – uśmiechnął się, odpinając biżuterię i podając ją ogrytowi. – Schowaj ją, może być nam przydatną.
Goblinoid obejrzał z zainteresowaniem srebrne drobiazgi, każdy przez chwilę trzymał między palcami, podziwiał w świetle księżyca, a potem ostrożnie chował do mieszka przytoczonego do pasa.
- Rzeczywiście, piękna robota – ocenił z uznaniem. – Zależało im na tobie.
Elf zaśmiał się, posyłając mu jedno ze swoich powłóczystych spojrzeń i potrząsając prowokująco włosami. W odpowiedzi na zaczepkę lekko wyszczerzył kły i gardłowo zawarczał. Czarnowłosy pokazał mu język. Zsunął z ramion podartą tunikę, przykląkł przy brzegu i zaczął się myć. Ogryt ukląkł obok. Woda była lodowato zimna, wspaniale orzeźwiała. Przemył twarz, przedramiona spłukując brud drogi i swąd ludzkich ubrań.
- Urtyk…
- Tak?
- Po co tu przybyłeś?
- By ci pomóc. – Zbył pytanie. Elf spojrzał podejrzliwie.
- To nie musiałeś być ty.
- I miałbym zaufać długouchemu zdrajcy? – prychnął, co wyglądało dziwnie przy jego nieludzkiej twarzy. – Powierzyć ci tak delikatną misję? Albo i zezwolić, byś sam pławił się w glorii zwycięzcy?
- Wszak wszystkie splendory tobie się należą – mruknął sarkastycznie.
- A jakże… - przyznał, ze śmiechem.
Czarnowłosy również się zaśmiał. W świetle księżyca jego blada skóra niemal fosforyzowała. Urtyk ze zdziwieniem stwierdził, że sutki elfa są dużo ciemniejsze niż zwykle. Chwilę przyglądał im się, zachodząc w głowę co dlaczego i po co. Elf zauważył jego spojrzenie.
- To szminka – starł barwnik kciukiem. – Działa na ludzi, warto byś pamiętał, gdy będziesz uwodził wojowników mięczaków.
- Dzięki za radę, najstarszy – skłonił nisko głowę. – Karin, powiesz po ką wkradłeś się tam jako kokota?
- Wywiad uznał, że tak będzie najpewniej – skończył toaletę, przysiadł na kamieniu, zaplatając włosy w warkocz. – Sam wiesz, że Diuka nie można było zdjąć na jego ziemiach. A o jego skłonności do elfów krążyły legendy. Oficerowie i ja uznaliśmy, że to najlepsza metoda. Czysta kalkulacja.
Urtyk pokiwał głową ze zrozumieniem. Sam znał trochę inną wersję wydarzeń. O ile wiedział, wszyscy oficerowie wywiadu umierali z ciekawości czy Karin zachowa się jak zawodowiec i nie straci głowy, czy też prześpi się z dowolnym człowiekiem jak tylko będzie miał okazję. Dla tego szybko zaaranżowali sposobność. I porobili zakłady, a Urtyk, nieomal kumpel elfa oraz jeden z bardziej zainteresowanych, został wytypowany by wybadać wynik.
Sprawa była o tyle niepewna, że od przeszło trzech lat długouchy mieszkał w Berlaw, gdzie siłą rzeczy nie miał co liczyć na potencjalnych kochanków, czy choćby przyjaciół, a Diuk uchodził za niezwykle przystojnego mężczyznę.
Ogryt musiał przyznać, że ciągle nie jest pewien, czy coś się wydarzyło. Jasne, podarta tunika, malinka na szyi, niewielkie obtarcie na nadgarstku i lekkie utykanie dość jasno wskazywały jaka jest odpowiedź, ale nie chciał stracić pieniędzy tylko przez niepewne obserwacje. A obawiał się zapytać wprost, bo Karin, choć słaby fizycznie i kiepski wojownik, był nerwowy. I z odległości trzydziestu kroków trafiał sztyletem w najmniejsze nawet jabłko.
- Kiedy ruszymy?
- O świcie. Będziemy trzymać ostre tempo, więc do granic państwa dotrzemy za dwa dni – wyjaśnił, zastanawiając się czy blizna na twarzy elfa przypadkiem nie zmieniła lekko kształtu.
- Dobrze.
- Nie obawiaj się, eliksiru starczy aż do Branka. – Bezbłędnie odczytał jego obawy. Karin skinął lekko głową, potem wstał, przeciągnął się tłumiąc jęk.
- Idę spać. – Ziewnął. Ponownie założył tunikę, wiążąc rozdarcie rzemieniem. – Urtyk, mam prośbę.
- Jaką?
- Jak będziesz go przesłuchiwać, złam mu kilka żeber w moim imieniu.
- Nie ja będę prowadził badanie, ale przekażę. – To przesądzało sprawę, zaklął w myślach. Co go podkusiło, by stawiać trzydzieści sztuk srebra? – Powiedz, długouchy, aż tak był zły w łóżku? Czy tylko brutalny?
- Urtyk… - Karin zmierzył go lodowatym wzrokiem, co było trudne przy jego czerwonych oczach, ale możliwe. Nagle uśmiechnął się uroczo. – Urtyk, jeżeli naprawdę zależy ci na nieprzekazaniu swojej krwi następnym pokoleniom, powtórz to, co powiedziałeś. Bardzo ładnie proszę.
Zachęcający uśmiech nie schodził mu z warg. Jednocześnie przebierał palcami po głowni wąskiego sztyletu do rzucania przytroczonego do pasa. Ogryt przez chwilę obserwował go wpółprzymkniętymi oczyma. Był wściekły na siebie, że nie utrzymał języka za kłami; na długoucha który okazał się być mięczakiem i nie zapanował nad chucią. Pieprzone Elfy i ich namiętności. Nagle zaśmiał się warkliwie, ukazując zęby. Mięczak, czy nie udowodnił swoją wartość. Jak trzeba było sam nie tylko odnalazł, ale i poderżnął gardło niewolnikowi którego miejsce później zajął. Oczywiście według planu miał go otruć, a zwłoki przechować do końca akcji, a nie topić, a więc jakby nie patrzeć zawalił sprawę, choć potem szybko naprawił błąd. No i uwiedzenie Dodge’a też było częścią planu, i wykonał ją doskonale. Tylko czemu od razu szedł z nim na całość? Miał szczerą ochotę potrząsnąć solidnie elfiątkiem, i to tak, by zatrząsł zębami.
Gdzieś w pobliżu zawyły Worty – prawie dwumetrowe, pokryte brązową szczeciną drapieżniki. Obaj oficerowie odwrócili się błyskawicznie w stronę, z której dobiegały odgłosy.
Skowyt powtórzył się.
To zadecydowało. Bez zbędnych słów zabrali swoje rzeczy i błyskawicznie wrócili do obozowiska. Kłótnia poszła w zapomnienie i wkrótce też przysnęli, zmęczeni wielogodzinną akcją, choć tak naprawdę wszyscy członkowie pięcioosobowego oddziały wiedzieli, że odpoczną dopiero w kraju goblinoidów.